poniedziałek, października 25

Palestyna cz. 3

Naszym ostatnim, kończącym palestyńską wycieczkę celem było miasto Nablus. Przez Żydów nazywane jest Shechem, jako że ta biblijna osada znajdowała się około dwa kilometry na północ od Nablusu. Rzymianie zrównali z ziemią miasto Shechem podczas powstania żydowskiego w 72 roku. Nieopodal jego ruin wznieśli nowe nazywając je Flavia Neopolis (Nowe Miasto). Nazwę tę skrócili później Arabowie i tak powstała dzisiejsza – Nablus. Znane jest jako główne skupisko Samarytan. Tu znajduje się ich najświętsze miejsce – Góra Gerizim, gdzie według ich religii jest właściwe miejsca dla Arka Przymierza. Wieżą oni, że umiejscowienie jej w Jerozolimie było bezprawne i niegodne. Dzisiaj żyje w Izraelu około 300 – 400 Samarytan.


        Samo miasto jest wyjątkowe. Zaprojektowano je na wzór Damaszku i w czasach Imperium Osmańskiego tak też nazywano – Mały Damaszek. Przez XIX wiecznych podróżników ochrzczone jako „Niekoronowana Królowa Palestyny”. Było jednym z najważniejszych ośrodków miejskich w Imperium. Jego bogactwo płynęło – oprócz lokalizacji na szlaku handlowym łączącym Jerozolimę z Damaszkiem – z Oliwek. Produkowano tu z nich i do dziś produkuje się, wszystko co tylko jest możliwe. Oliwę, mydło, kosmetyki itd. Nablus jest też głównym punktem oporu palestyńskiego przeciw armii izraelskiej. To tu Jasir Arafat nawoływał do walki z żydowskim, „nielegalnym” państwem, a Hasbollah szkolił radykałów na lokalnym uniwersytecie. My jednak za bardzo rozpływaliśmy się nad wspaniałymi bazarami i ich kolorami żeby myśleć o tym wszystkim.


        Pierwszą atrakcją była łaźnia turecka polecona nam przez policjanta w Jerychu. Otwarta w 1624 roku i jedna z dwóch czynnych w mieście (obok łaźni samarytańskiej) Al-Shifa jest najstarszym tego typu obiektem w Palestynie. Tylko w Nablusie są działające łaźnie więc grzechem byłoby z takiej nie skorzystać. Po 45 minutach, w pełni odświeżeni ruszyliśmy labiryntami starówki szukając lokalnej, tradycyjnej strawy. W urokliwej restauracyjce najedliśmy się do syta przepysznymi arabskimi smakołykami i gdy rozkoszując się atmosferą paliliśmy nargilę (wodna fajkę z aromatyzowanym tytoniem), podeszły do nas trzy młode dziewczyny. Zaczęły pytać o nasze wrażenia i czy nam smakowało i skąd jesteśmy itd. Po chwili rozmowy, zaproponowały nam swoje towarzystwo podczas zwiedzania miasta. Przyjęliśmy ofertę i ruszyliśmy. Nasze zwiedzanie skończyło się w domu jednej z nich, gdzie spędziliśmy cały wieczór na rozmowie z jej rodziną. Ta najbliższą i też dalszą. W pewnym momencie siedzieliśmy w pokoju z 16 osobami. Przeżycie było o tyle niesamowite, ze czuliśmy jak bardzo tym ludziom brakuje kontaktu ze światem. Upajali się każdym naszym słowem (wszyscy lepiej lub gorzej mówili po angielsku), każdym opisem wszystkiego co znajduje się poza Autonomią Palestyńską. Nie chodzi tu nawet o Polskę czy Portugalię, ale o miasta w Izraelu, które wszyscy nasi rozmówcy znają tylko nie mogą ich zobaczyć. W takim towarzystwie zakończyliśmy nasz pierwszy dzień w Nablusie. Na atrakcje dnia następnego wybraliśmy Studnię Jakuba i Balate.


         Według biblii Samarytanka miała dać Jezusowi napić się wody ze studni a ten miał powiedzieć jej, że jest Mesjaszem. Dziś nad studnią znajduje się prawosławna świątynia. Oczywiście tę zbudowano na bazylice Krzyżowców, którą z kolei wzniesiono na miejscu kaplicy bizantyjskiej.  Po udaniu się na samo dno i napełnieniu naszych butelek magiczną wodą, uznaliśmy miejsce za zaliczone. Wypiliśmy kawę z opiekunem świątyni i ruszyliśmy dalej. Niemal dokładnie naprzeciw bramy kościoła, na drugiej stronie ulicy, znajduje się wejście do Obozu Balata, naszej ostatniej atrakcji „turystycznej”. Balata to największy obóz dla uchodźców ONZ w Autonomii Palestyńskiej. Szacuje się, ze mieszka w nim 30-60 tyś ludzi. Mieszka to słowo trochę za mocne. Warunki tu są ciężkie i niemal tak surowe, jak podejście mieszkańców do cudzoziemców. Na twarzach dzieci nie ma uśmiechów. Pierwsze co można zauważyć to ich wściekłe i pełne desperacji małe oczka. Nie zaglądają w to miejsce ludzie z miasta, nie wspominając turystów. Nasza wycieczka po Balacie nie trwała za długo. Humory poprawili nam troszkę weseli taksówkarze przy bramie do obozu. Nie wiedzieć dlaczego bardzo zależało im abyśmy ich sfotografowali. Po tej śmiesznej sesji odjechaliśmy.
Tego dnia opuściliśmy Nablus. Przez Jenin i Afule udaliśmy się do Galilei, gdzie skończyliśmy naszą podróż w towarzystwie przyjaciół w Nazarecie.

wtorek, października 19

Palestyna cz. 2









Nasz hotel znajdował się na zachodnich przedmieściach, niedaleko obozu dla uchodźców Aqabat Jabr, około 3 kilometry od ruin starego Jerycha. Kiedy rano próbowaliśmy  się wymeldować gospodarz powiedział, że bez porannej kawy nie ma opcji na opuszczenie hotelu. Oprócz kawy zaproponował transport gdziekolwiek potrzebujemy się dostać. Ofertę oczywiście przyjęliśmy i po wypiciu filiżanki arabskiej (patrz extra-mocnej) kawy ruszyliśmy. Naszym środkiem transportu był biały i całkiem nowy Mercedes W210. Jak tylko wjechaliśmy na drogę dwupasmową na moim czole zaczęły pojawiać się kropelki potu. Gospodarz-kierowca nie wyglądał na kogoś kto się spieszy ale to nie znaczyło, że wypadało mu jechać wolniej niż 120 km/h, oczywiście w mieście. Do tego dodać trzeba, ze przepisy ruchu drogowego w Autonomii Palestyńskiej różnią się troszkę od tych w Europie czy nawet w Izraelu. Samo słowo – przepisy – jest w tym miejscu nadużyciem. Generalnie wyprzedzanie na trzeciego, na progach zwalniających nie należy do rzadkości. Strona, którą należy wyprzedzać, również jest tu prywatną sprawą kierowcy. Po kilkunastu minutach dojechaliśmy pod ruiny starego Jerycha. Nie było czasu, żeby zobaczyć wszystko a oczywiście, zawsze trzeba zostawić coś na następny raz. Zdecydowaliśmy, że nasze przygody skupić się powinny wokół dwóch miejsc: Monastyr Kuszenia i Pałac Hishama.

  
Kiedy w 326 roku Cesarz Konstantyn wysłał swoją matkę, królową Helenę do Ziemi Świętej aby ta znalazła miejsca związane z Chrystusem zdecydowała ona, że góra pod Jerychem jest jednym z nich. Arabska nazwa – Jabal Qurantul – to kopia łacińskiej Mons Quranta, co oznacza góra czterdziestu. Nawiązywać miała do czasu, który Jezus miał spędzić w jaskini a nadali ją Krzyżowcy. Dziś znajduje się tu prawosławny monastyr. Mimo, iż pierwsza budowla sakralna powstać tu miała w VI wieku, dzisiejszą formę nadano budynkowi pod koniec wieku XIX. Wrażenie jakie robi ta dumnie wisząca na środku skarpy świątynia jest trudne do opisania. Wygląda jakby ktoś – jakiś olbrzym czy inny tytan – wbił ją w skałę albo przykleił do niej. Od bramy głównej do kaplicy prowadzi wąski tunel, którego jedna strona to lita skała a druga to ściana monastyru z pomieszczeniami dla duchownych. Kolory obu ścian komponują się. Jakieś 15 metrów przed kaplicą znajduje się grota – najstarsza część monastyru – gdzie od świtu do zmierzchu stoi tłum starszych kobiet, zalanych łzami i odpalających świeczki. Pierwsze co do głowy przychodzi na ich widok to ogromny szacunek dla ich kondycji – codziennie te schody!!!
Z góry łatwiej i przyjemniej się schodzi więc uśmiechnięci ruszyliśmy w kierunku naszej kolejnej atrakcji  – Pałacu Hishama. Znajdował się on jakieś 4 km od nas więc musieliśmy zdecydować jak się tam dostać. Wybraliśmy inną ścieżkę od tej, którą się wspinaliśmy i jak się miało okazać wybór był trafny. Po drodze, przy budce ze świeżo wyciskanymi sokami owocowymi, spotkaliśmy parę policjantów z samochodem. Na pytanie – Jak możemy się dostać do pałacu? – odpowiedzieli – Usiądźcie, odpocznijcie, napijcie się soczku. Krótka rozmowa o nas, o celu naszej wycieczki a po niej zaczęli nam „pomagać”.  Do pałacu najlepiej pojechać taksówką z centrum – mówi starszy policjant w stylu macho – zawieziemy was tam naszym samochodem i znajdziemy wam taksówkę. Gdzie jedziecie jak zwiedzicie Jerycho? Do Nablusu. UUUU, to musicie odwiedzić saunę turecką – mówi z dużym uśmiechem ten sam stylowy policjant. 

Słowa dotrzymali. Przy Tel Es-Sultan wsiedliśmy do taksówki i udaliśmy się w stronę pałacu. Kompleks ten miał być zimową rezydencją dziesiątego kalifa z dynastii Ummayadów (za jej panowania Islam rozlał się niemal na całym Półwyspie Iberyjskim), Hisham’a  ibn Abd al-Malik’a, który rozpoczął budowę w 743 roku. Al-Malik zmarł po kilku miesiącach a jego następca Walid ibn Yazid, też nie dopełnił dzieła przed śmiercią. Pałacu w gruncie rzeczy nigdy nie ukończono. W 747 roku sporą jego część zniszczyło ogromne trzęsienie ziemi. Liczne fragmenty tego co ocalało przeniesiono do muzeum Rokefelera w Jerozolimie na początku XX wieku. Wszystko czego nie zniszczyły kataklizmy i ręka ludzka jest dzisiaj najwspanialszym przykładem architektury Ummayadów w Izraelu/Palestynie.



Na ogromnym dziedzińcu wita nas sześcioramienna gwiazda, którą dzisiaj uważa się za symbol Jerycha. Kilkanaście metrów za nią znajdujemy antyczną, pełną mozaik saunę i inne pomieszczenia, które służyć miały odświeżaniu ciała. Na północno-zachodniej ścianie pałacu znajduje się ogromna łaźnia z szesnastoma kolumnami, której podłogę stanowi ogromna mozaika. Niestety, w celu konserwacji, przykryto ją półmetrową warstwą piasku. Nie możemy więc zobaczyć co kryje na dnie. Możemy natomiast przyjrzeć się mozaice w małym budynku, a dokładnie pokoju gościnnym, mieszczącym się przy narożniku łaźni. Budynek ten jest najważniejszym przystankiem dla zwiedzających pałac. Na podłodze pokoju leży nietknięta przez czas ani żadnego chciwego kolekcjonera mozaika pokazująca scenę wyjątkową dla architektury Islamu. Przedstawianie żywych istot w sztuce (obrazy, mozaiki, rzeźby itd.) jest uważane w tej religii za bałwochwalstwo i surowo karane. Prawdopodobnie reguły te nie były jeszcze sprecyzowane w czasie gdy Islam był w fazie ekspansji. Nie wiemy tego na pewno ale wiemy co mozaika miała symbolizować.

Na drzewie widzimy 15 owoców pomarańczy, z których każdy oznacza państwo pod rządami Sułtana Abd al-Malik’a. Gazele – o nie głównie chodzi – to goście odwiedzający władcę w różnych celach. Te po lewej to dyplomaci, którzy przybyli w pokoju. Mogą przez to relaksować się pod drzewem i zajadać listkami. Gazela po prawej to szpieg przybyły w niecnych zamiarach. Spotyka go słuszna kara, wymierzona przez Lwa – Sułtana. Nie wiemy skąd czerpano inspirację przy tworzeniu tego arcydzieła. Prawdopodobnie wzorowano się na sztuce bizantyjskiej, w której jednak nie często spotykamy taką precyzję. Kawałki mozaiki są tak drobne, ze tworzą wrażenie tkaniny.


Po zwiedzeniu odpoczęliśmy trochę pijąc kawkę z przewodnikiem, którego polecił nam nasz gospodarz-kierowca, słuchając jego opowieści o młodości, utraconych zębach i miłościach.

środa, października 13

Palestyna cz. 1






Zaczęło się mniej więcej o godzinie 19tej. Słońce już zaszło ale było jeszcze trochę widocznie kiedy dojechaliśmy do czerwonych znaków po obu stronach szosy. Jasno i wyraźnie informowały, że Izraelczycy nie mogą jechać dalej gdyż zbliżamy się do granicy Autonomii Palestyńskiej. Tablice rejestracyjne samochodu, który nas tu dowiózł zaczynały się na litery IL. Kierowca powiedział, ze nie może dalej. Zabraliśmy nasze plecaki i ruszyliśmy pieszo w stronę świateł najbliższego miasta – Jerycha. Po kilku minutach, w środku ciemnej pustki gdzie jedynym rozjaśnieniem były lampy przejeżdżających samochodów, zatrzymała się przed nami taksówka. Wesoły taksiarz zapytał czy nie potrzebujemy transportu do Jerycha, który kosztuje 20 szekli. Nasza pozycja nie pozwalała na targowanie się więc ofertę przyjęliśmy. Z wielkimi uśmiechami i nawet nie wyjmując z kieszeni paszportów przejechaliśmy przez posterunek graniczny, poczęstowani jeszcze większymi uśmiechami palestyńskich policjantów, którzy życzyli nam miłej zabawy. Tak przyjęto nas w Palestynie. 
Kilka słów wstępu o Jerychu. To miasto w Judei, we wschodniej części Palestyny, w pobliżu rzeki Jordan. Najniżej położona osada ludzka (258 m.p.p.m) strategicznie ulokowana na granicy ziem uprawnych i pustyni. Miejsce gdzie bujna roślinność wpada na piaskowe wzgórza. Tropikalne lato przerywa łagodna zima. Kiedy ludzie zaczęli zmieniać się z wędrownych konsumentów na osiadłych producentów żywności, to właśnie te wyjątkowo korzystne okoliczności przyrody zatrzymały ich w okolicy Jerycha. Pierwsze mury obronne wzniesiono tu 8000 lat p.n.e. w miejscu które dziś nazywa się Tel Es-Sultan i znajduje przy wiecznym źródle wody, czynnym po dziś dzień. Biblia opisuje je jako „miasto palm”. To tu hebrajskie trąby miały zniszczyć mury miejskie a szatan kusić miał Jezusa, który medytował sobie w jaskini przez 40 dni… 
Wszystkie te kolorowe wizje prysły jak tylko wjechaliśmy. Moje przerażenie balansował jedynie niezdrowy luz N’zingi, mojej kompanki. Widok nie zgadzał się z wyobrażeniami. Brudne i ciemne ulice. Małe zniszczone budynki i jeden wielki, arabski bałagan. Oczywiście nikt nigdy nie mówił, że będzie lekko i pachnąco więc trzeba było się otrząsnąć. Zaczęliśmy razem z taksówkarzem szukać jakiegoś noclegu. Starsi panowie siedzący przed sklepem z tytoniem okazali się nad wyraz pomocni. Jeden z nich, po przeprowadzeniu kilku dość energicznych rozmów przez komórkę, nakierował nas na gościniec swojego przyjaciela. Niedrogo i niedaleko. Tam też się udaliśmy i po wypiciu kawy razem z taksówkarzem i gospodarzem hotelu z ulgą odetchnęliśmy.
Jak tylko odsłoniliśmy firany i wpuściliśmy do pokoju trochę światła zaczęła się właściwa przygoda. Poranny widok z okna zaczarował nas tak, że przez co najmniej 10 minut gapiliśmy się z otwartymi buziami przed siebie. Piękna zieleń palm połączona z czystą bielą budynków, przykryta od góry delikatnym, piaskowym brązem gór, to pierwszy krajobraz miasta. Nie było już tak przerażające. Wystarczyło tylko trochę słońca aby uspokoić mnie i naładować baterię.