wtorek, listopada 23

Z kresów na Kresy cz.2 (Wyprawa)

Myśl była gotowa i urodziło się solidne postanowienie ale nie oznaczało to, że podróż odbędzie się natychmiastowo. Na sam wyjazd miałem poczekać jeszcze mniej więcej dwa lata i zanim do niego doszło wydarzyło się coś co zmieniło mój sposób myślenia o Lwowie i Ukrainie. Arenom  tych wydarzeń był Nowy Sad, stolica Wojwodiny.




        Do Międzynarodowej szkoły serbskiego języka, historii i kultury zjechało dużo ludzi z wszystkich kontynentów. Największą jednak grupą etniczną byli Słowianie. Ciekawie, może nawet i trochę symbolicznie porozkładały się role poszczególnych osób. Ja (Polak) dzieliłem pokój z Maxem (Niemiec), który to pokój stał się przyjemną przystanią dla Ukrainek i Rosjan, którzy spędzali u nas niemal każdy wieczór… Oooj, szalone były niektóre wieczory ale nie o szkole będę w tym miejscu się rozpisywał tylko o moim pierwszym kontakcie z młodymi Lwowianami, a dokładniej Lwowiankami.  Wydawało mi się, że skoro jesteśmy młodzi, wykształceni i nie zatruci mentalnością ze starego systemu, zrozumiemy się bez większych komplikacji. Oj naiwności!!! Jak bardzo się pomyliłem. Szturm najróżniejszych konfiguracji rosyjsko-ukraińskich trwał niemal do końca trwania szkoły. Dowiedziałem się od wschodnich koleżanek, że Lwów był od zarania dziejów czysto ukraińskim miastem, że Matejko, Skłodowska czy Kościuszko z Polską nic wspólnego nie mieli i tak generalnie to od zawsze na zachód od Ukraińców Niemcy żyli. Oczywiście niefart mój polegał na tym, że poznałem mało plastyczne charaktery i osoby niewłaściwe do rozmowy o historii. Zaznaczyć muszę też, że z wszystkimi rozmówcami utrzymuję przyjacielskie stosunki i nie ma urazy ani niechęci po żadnej stronie. Co zostało w mojej głowie po zakończeniu szkoły, to pełna determinacja do sprawdzenia Lwowa. Tak jak pociąg z Krakowa do Poznania był miejscem, gdzie zapadła decyzja to Nowy Sad był już katapultą na Kresy.
Z kresów na Kresy najlepiej dostać się pociągiem trasy Szczecin – Przemyśl, zwanym czasem polskim transsyberiakiem bo jest chyba najdłuższą trasą PKP. Po dojechaniu na miejsce zdecydowaliśmy się rozprostować kości i rozgrzać stawy spacerując po starówce Przemyśla (jakaż to perełka na polskiej mapie!!!).


Miniautobusy jeżdżą z dworca do przejścia Medyka – Шегині za kilka złotych a kolejne kilka złotych kosztuje marszutka z granicy do Lwowa. Trochę przystanków po drodze, gdzie niegdzie dziura, która wydawać się może, że niejedno podwozie w samochodzie czy autobusie już wyrwała i jesteśmy na przedmieściach Lwowa, a po kilkunastu minutach przed dworcem głównym.



Misję ugoszczenia Laszków podjęła Ярина, jedna z nowosadzkich koleżanek i wywiązała się z niej fantastycznie. Zakwaterowaliśmy na ulicy Дороша. Przed wojną nazywała się ulicą Pola Wincentego, twórcy polskiej geografii akademickiej. Mieszkanie pod numerem 7 na parterze było bardzo przytulne choć jeden jego element troszkę niepokoił. Był to ogromny piec w narożniku salonu, który powinien był działać na drewno ale był przerobiony na gazowy. Jak się później okazało, system gazowo-drewniany działa w ten sposób od czasów Austrowęgierskich. Dziś każdy Lwowiak jest perfekcyjny w regulacji ciśnienia gazu w piecach na drewno. Moja pierwsza próba uruchomienia go zakończyła się spalonymi brwiami ale już przy następnych opanowałem ten manewr. Spędziliśmy w lokalu na Pola dwie noce. Już pierwszego wieczoru okazało się, że 50 metrów dalej znajdują się kluby nocne, w których bawią się ludzie młodzi z kraju i zagranicy. Pikanterii dodawał lokal mieszczący się między naszym mieszkaniem a klubami – komenda milicji – przed którym stała grupka milicjantów czyhających na nazbyt szczęśliwych i ciut za głośnych turystów. Oczywiście my też wpadliśmy w ich sidła, kiedy to Jacek w chwili uniesienia wypowiedział słowo, które pisze się przez CH i jest całkiem znane na Ukrainie. Okrążeni przez krzyczących, sporych panów w mundurach i o wściekłych oczach stanęliśmy w obliczu nocy w areszcie – taką karę prognozowali nam milicjanci. Po chwili okazało się, że był to swoisty system podbijania stawki i musieliśmy po prostu wspomóc finansowo ukraińskich stróży prawa. Jako, że było ich pięciu wyznaczyli nam kwotę dotacji na $5. Po uregulowaniu należności nie było już krzyków i oczo-grzmotów ale uśmiechy i dobre rady…
Można myśleć różne rzeczy o takim sposobie utrzymywania porządku i spokoju na ulicach ale fakt pozostaje taki, że nie słyszy się w centrum Lwowa paskudnych krzyków, tłuczonych butelek czy innych, jakże znanych w polskich miastach, niemiłych dźwięków. Pierwszy wieczór spędziliśmy w jednym z klubów ciesząc się z całkiem intensywnych przygód pierwszego dnia. Plany na dzień następny były proste – sprawdźmy polskość miasta. 

sobota, listopada 13

Z kresów na Kresy cz.1 (Motywacja)

Kiedyś, nie pamiętam ile lat mogłem mieć, ale na pewno było to w czasie kiedy miałem już w szkole pierwsze lekcje geografii, usłyszałem fragment piosenki Włóczęgi – Tylko we Lwowie. Melodia spodobała mi się i zainteresowała o tyle, że postanowiłem poszukać tego muzykalnego miejsca na mapie Polski. Nie udało się. Idąc na łatwiznę spytałem ojca o Lwów ale nie pamiętam co mi odpowiedział. Ten kilkunastominutowy incydent ze swoim enigmatycznym zakończeniem był jedynym lwowskim akcentem jaki zanotowałem w dzieciństwie. Później długo, długo nic albo prawie nic, aż tu nagle Wrocław, a właściwie Wrocławianie. W pociągu, w pracy, na koncercie czy innej imprezie, od czasu do czasu poznałem jakąś osobę z Wrocławia. Kiedy znajomość wytrzymywała próbę pierwszych minut a jej uczestnicy przemieniali się w towarzyszy podróży, kompanów przy balkonowym papierosie czy kuflu piwa, pojawiały się pytania o miasto, jego mieszkańców i ich korzenie:
„Ja się urodziłem we Wrocławiu ale ojciec z rodzicami przyjechali ze Lwowa.”, „Dziadkowie mieli we Lwowie kamienice ale im zabrali i musieli do Wrocławia przyjechać.”…
W pociągu z Krakowa do Poznania, w przedziale pełnym ludzi kilku pokoleń, zaczęła się energiczna rozmowa o Wrocławiu jako „nowym” Lwowie. Muszę dodać nie wtajemniczonym, że jest (choć coraz mniejsza) jakaś dziwna, niejasna dla mnie antypatia między Wrocławiem a Poznaniem. Jej idealnym odzwierciedleniem był do niedawna stan dróg wylotowych z Poznania na Wrocław i vice versa. Dziś drogi pięknieją i razem z młodymi ludźmi europeizują się, zapominając też o starych niesnaskach…
Wracając do pociągu; jedyne wolne miejsce w przedziale zajęła starsza pani o długich czarnych włosach i bardzo młodych, również czarnych oczach, która dołączyła do nas kilkanaście minut po rozpoczęciu rozmowy i spokojnie siedząc przysłuchiwała się jej. Nagle jedna Wrocławianka w średnim wieku i okularach stanowczo oznajmiła: „Wrocław to moje miasto i dość mam już tych wspomnień kresowych! Moi rodzice są ze Lwowa ale ja nie.”
Pojęcia nie mam dlaczego ale wyskoczyło ze mnie dziwne zdanie, które całkowicie zmieniło atmosferę w naszym przedziale: „Bo widzi Pani, jak tak sobie myślę, ze Wilno to była stolica Litwy od zawsze i to jego ekwiwalentem powinien być Wrocław, a Szczecin jest piękny ale niech sobie go biorą byleby Lwów oddali.”
Nie wiem kogo miałem na myśli jako ich, dlaczego powinien i skąd ten Szczecin, ale nawet nie zdążyłem zebrać się na uzupełnienie czy wyjaśnienie tego twierdzenia, gdy nastąpił kolejny przełomowy moment w naszej dyskusji. Młode oczy starszej pani zrobiły się teraz bardzo duże i zeszklone. Spojrzała na mnie i powiedziała: „Jakie to miłe co Pan mówi… Bo widzi Pan ja jestem ze Lwowa. Jak miałam 12 lat wygonili naszą rodzinę i przyjechaliśmy tu, na ziemie odzyskane i od tego czasu mieszkam we Wrocławiu.”
Wrocławianka w okularach niemal od razu odpaliła: „Przecież Wrocław jest pięknym miastem.” Starsza Pani odpowiedziała: „Tak, jest bardzo pięknym miastem (…) ale nie moim.”
Okazało się, że nie tylko jej oczy były bardzo młode ale też głos, delikatny i łagodny. Brzmiała jak młoda dziewczyna i takiej też miała oczy. Może oczy jej zatrzymały się we Lwowie i zdecydowały, że razem z głosem nie będą się starzeć. Może młodniały na każdą myśl o Lwowie… Po jej ostatnim zdaniu w przedziale zapanowała cisza. Wszystkich ogarnęła zaduma a ja uświadomiłem sobie, że muszę pojechać do Lwowa. 

sobota, listopada 6

Bazary Akki

Bazar po arabsku to souk. W starej Akce są trzy. Główny jest wyjątkowy i bezkonkurencyjny. Przede wszystkim dlatego, że jest prawdziwy. Nie zmienił się za bardzo przez ostatnie kilkaset lat. Zmieniały się nazwy uliczek (dzisiaj główna nazywa się ul. Marco Polo), dobudowywano daszki, budynki, ale jego schemat pozostał.


Przy starym porcie, prowadzącym na Plac Wenecki, przy którym mieści się wejście do bazaru, kupić  można świeże ryby i owoce morza. Po wejściu w główną uliczkę zapach ryb zaczynają zastępować zapachy przypraw, kawy, nargili (fajkopodobnej aparatury do palenia owocowych tytoni), słodyczy i innych arabskich przysmaków. Przebija się przez szum rozmów język arabski. Piękny język. W porównania z sycząco-chropowatym hebrajskim, arabski jest delikatny, płynący spokojnie i melodyjnie. Oczywiście wszystko zależy od charakteru rozmowy i jej uczestników. Nie brzmi on w ustach grubego, arabskiego rybaka, który pali 5 paczek papierosów dziennie i jak oddycha to czekasz kiedy w końcu padnie, tak samo jak u eleganckiej, ciemnookiej Arabki, której spokojny głos jest prawie tak samo głęboki jak jej oczy.



W piątek, główny dzień targowy, kupić można tu wiele rzeczy. Świeże owoce, warzywa, mięso, ryby i inne lokalne specyfiki. Słodycze są elementem najmocniejszym. Baaaardzo słodkie, kolorowe i sycące. Po zjedzeniu tabliczki orzechów z czekoladą w miodzie, przez kilka godzin głód nie przeszkadza. Zakupy najlepiej robić popołudniem, mniej więcej godzinę przez Szabatem. Wyprzedają wtedy wszystko po niższych cenach. Podobnie w sobotę, kiedy to z powodu dużej liczby turystów, kupcy zamawiają więcej towarów niż zwykle a nie zawsze udaje im się wszystkiego pozbyć. Oprócz jedzenia są też inne artykuły. RTV, AGD, sklepy à la wszystko za 10 szekli, stoiska z pamiątkami, biżuterią no i oczywiście odzieżą. 



Obok głównego są jeszcze na starówce Akki dwa bazary, Biały i Czarny, zwany też Tureckim. Jeden oczarowuje tajemniczym, egzotycznym wnętrzem a drugi ciekawą, bliskowschodnią architekturą na zewnątrz. Bazar Turecki zamyka od południowej strony dziedziniec Meczetu Al-Jezzar.




Bazar Biały zaczyna się przy północno-wschodnim narożniku tego dziedzińca i rozciąga się wzdłuż ulicy Salladyna w kierunku wschodnim. 



Obydwa bazary, podobnie jak meczet, pochodzą z drugiej połowy XVIII wieku. Rządził wtedy w tym regionie Ahmed al-Jezzar. Postać to niezwykle interesująca i napiszę o nim więcej innym razem. Teraz muszę zaznaczyć tylko, że większość budynków użyteczności publicznej dzisiejszej starówki pochodzi z okresu rządów Jezzara Pashy (jezzar to po arabsku rzeźnik). O samych bazarach w ich obecnej formie ciężko cokolwiek ciekawego napisać. Turecki w większej części świeci pustkami a stoiska, które działają oferują izraelskie pamiątki. Biały funkcjonuje tylko przy ulicy a w środku usiąść można jedynie w restauracyjkach znajdujących się na początku i na końcu. Prawie całe jego wnętrze to zaplecze sklepików, piekarni i kafejek. Obydwa bazary zastały zmarginalizowane i dziś są to bardziej atrakcje turystyczne niż prawdziwe, kipiące życiem kupieckim miejsca.



Zdjęcia powinny uruchomić wyobraźnię. Pozwolić wypełnić Bazar Biały karawanami arabskimi, które właśnie zjechały do Akki ze wschodu aby sprzedać swoje towary kupcom z Północnej Afryki. Pozwolić zobaczyć w Bazarze Tureckim setki kolorów najróżniejszych tkanin z Persji, Armenii czy też futer z dalekiego Lechistanu…
To co przede wszystkim odróżnia bazar (oryginalnie to słowo perskie) na Bliskim Wschodzie od Środkowo-europejskich rynków czy targów to kolory. Wszystko jest w kolorach ciepłych, czasem gorących. Dodatkowo permanentnie zmieniają się one zależnie od słońca, którego promienie przebijają się tutaj mocniej, tam słabiej, w jednym miejscu wspomaga je piaskowa cegła w innym tłumi drzewo palmowe. Nawet gdy nie chcesz nic kupić, coś ciągnie cię na bazar. Chcesz przez niego tylko przejść, poczuć jego atmosferę…