wtorek, grudnia 28

Moja trzecia świąteczna ryba

Tak oto skosztowałem po raz kolejny nowej (dla mnie), tradycyjnej strawy świątecznej przy stole wigilijnym – dorsza. Portugale dumni są ze swojej dorszo-żerności i to właśnie ta ryba jest serwowana jako niemięsne danie główne 24go grudnia. Jako, że jest to wydarzenie niebagatelne zebrały mi się w głowie myśli o innych przerwach w świątecznych dostawach karpia do mojego żołądka.
Pierwszy raz karpiowi drogę zablokował indyk a działo się to w Anglii, wśród Irlandzkich Katolików. Jako że indyk to nie ryba nie będę o nim pisał więcej niż tylko to, że to właśnie ten duży ptak z rodziny kurowatych stanął na drodze karpia jako pierwszy. Po tym brutalnym, indyczym ataku przez lata nie działo się podczas moich Świąt Bożego Narodzenia nic odbiegającego od polskiej normy. Tłusty karp w różnych formach wrócił, wydawać się mogło na dobre. Ależ nic bardziej mylnego! Po kilku latach przyszedł czas na krainę małą, kłopotliwą i tajemniczą, gdzie chrześcijańskie zwyczaje trwają niczym wysepki wśród bezkresu islamskiego morza. Z tym bezkresem być może mała przesada gdyż Kosowo jest trochę mniejsze niż województwo świętokrzyskie i o bezkres czegokolwiek tam trudno. Jest jednak faktem, ze zdecydowana większość społeczności je zamieszkującej to Muzułmanie. W Prizren dźwięk muezina roznosi się z ponad czterdziestu meczetów – w tym z największego w całym Kosowie – Sinan Pasha.



Nie przeszkadza to istnieniu w tym mieście najliczniejszej społeczności katolickiej Kosowa, której członkowie modlą się w Katedrze Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Wśród historycznych postaci wywodzących się z prizreńskich katolików najpopularniejszą jest niewątpliwie Anjezë Gonxhe Bojaxhiu, znana bardziej jako Matka Teresa z Kalkuty.
Wśród tej społeczności miałem okazję spędzić Boże Narodzenie kilka lat temu i wtedy też pośród potraw świątecznych pojawił się pierwszy „właściwy” zmiennik karpia – pstrąg. Pstrąg to zdecydowanie moja ulubiona ryba a do tego matka Roberta (kolegi, który zaprosił mnie na wigilię) przygotowała ją w tradycyjny – tajemniczy sposób. Ryba była wspomagana przez inne, wegetariańskie potrawy. Jednym z niewątpliwych zwycięzców była sarma, czyli tradycyjny, turecki (tego nie przypominać proszę nikomu na Bałkanach!) przysmak, który my po małych modyfikacjach ochrzciliśmy w Polsce jako gołąbki. Różni się ona od naszej wersji rozmiarami – bałkańskie są mniejsze – oraz liśćmi – korzystają tam z liści kapusty ukwaszonej.
Dorsz pojawił się w tym roku i w tym triumwiracie przedstawił się nienajgorzej. Rybka to smaczna i bliska narodom znad Bałtyku. Wydaje mi się mimo wszystko, że to jednak nie jest to. Że coś mi w tej rybnej karuzeli nie pasuje...
Pstrąg to moja ulubiona ryba. Przesmaczna, delikatna i nie męcząca nadmierną ilością ości. Dorsz od dzieciństwa kojarzy mi się z wakacjami nad Morzem Bałtyckim ale święta powinny chyba być pod patronatem karpia. Ryba rybie nie równa i każda winna mieś swój czas i okoliczności jej sprzyjające. Niech więc Boże Narodzenie pozostanie czasem karpia!!!

sobota, grudnia 11

Z kresów na Kresy cz. 4 (zaduma)

Anne Applebaum w pięknej książce opisującej dzieje dawnych polskich Kresów zaznacza wyraźną różnicę między pograniczem (na zachodzie) a Kresami (na wschodzie). Pierwsze jest jasno wytyczone, drugie tajemnicze. Po przekroczeniu pogranicza wiadomo na kogo natrafimy. Od zarania dziejów był to koniec Słowiańszczyzny i początek ziem germańskich. W przypadku Kresów kończy się znany nam świat i zaczyna coś niezbadanego, tajemniczego…
Dzisiaj gdy słyszymy słowo kresy od razu nasuwają się na myśl ziemie utracone po wojnie. Samo słowo ma jednak inne, klasyczne znaczenie. Kres to „koniec czegoś”, „granica”. Kres ziem polskich ale także kres ziem rosyjskich. Na język rosyjski kresy tłumaczy się jako oкраина. Jako żywo pasuje to do nazwy Ukraina. Historycznie termin ten oznaczał krainę geograficzną a od XX wieku także byt polityczny. Stolicą Ukrainy jest Kijów ale kuźnią świadomości narodowej Ukraińców jest Lwów. To właśnie w tym mieście utworzono pierwszą katedrę języka ukraińskiego, co przyspieszyło proces kształtowania się tej świadomości. Rewelacje historyczne dotyczące "prawdziwej" historii miasta i ludzi z nim związanych, którymi dzieliły się ze mną koleżanki-Lwowianki mogą służyć za dowód na to, jak mocno rozbudowana jest już świadomość narodowa młodych ludzi na Zachodniej Ukrainie, której Lwów jest historyczną stolicą. 
       Moja podróż z kresów na Kresy miała też na celu odnalezienie jakiegoś sposobu połączenia Lwowa z Poznaniem. Czy są jakieś wspólne akcenty tych miast? Jakieś "mosty" między nimi?
Skupiając się na ludziach i rezultatach ich pracy można znaleźć kilka przykładów wpływu Lwowa na Poznań. Władysław Orlicz i Andrzej Alexiewicz (przedstawiciele lwowskiej szkoły matematycznej na Uniwersytecie Poznańskim); Jan Sajdak (współtwórca poznańskiej szkoły filologicznej); Władysław Czarnecki (czołowy architekt przedwojennego i powojennego Poznania, w tym Powszechnej Wystawy Krajowej, na której to Lwów, jako jedyne polskie miasto, miał swój pawilon). W dziedzinie architektury transfer odbywał się również w drugą stronę. Zygmunt Gorgolewski po realizacji swoich projektów w Poznańskiem udał się do Lwowa gdzie zaprojektował dzieło swojego życia, Operę Lwowską. Innym przykładem niech będzie urodzony w Poznaniu Juliusz Hochberger, architekt gmachu sejmu galicyjskiego, w którym dzisiaj mieści się Uniwersytet Lwowski. W przypadku kultury nie sposób pominąć legendarnej aktorki Teatru Nowego w Poznaniu, Lwowianki, Krystyny Feldman. To oczywiście tylko kilka przykładów "więzi" Lwowa z Poznaniem. Wszystko zależy od tego co jest dla poszukiwacza najważniejsze. 
Ciekawą sprawą jest nadawanie nazw ulicom. Jest to swego rodzaju deklaracja, ekspresja podejścia do danej osoby, wydarzenia, miejsca. W dzisiejszych czasach wachlarz możliwości wydaje się być bardzo ograniczony. Dokładne przyczyny tego ograniczenia są trudne do ustalenia. W ponad tysiącletniej historii Polski nie brakuje przecież ciekawych postaci (rycerzy, żołnierzy, artystów, dyplomatów, naukowców,etc.), wydarzeń (bitew, układów, deklaracji, konfederacji, etc.) czy miejsc, których nazwy mogłyby być nadawane nowym ulicom, skwerom, placom, mostom.  Wydaje się jednak, że dziś wszystkie opcje z historii są już wyczerpane. Czy aby na pewno?
Ulicy Lwowskiej w Poznaniu niestety nie ma od II wojny, a we Lwowie dawna ulica Poznańska to dziś Tarnopolska. Ja to czego poszukiwałem podczas swojej podróży znalazłem w Warszawie, gdzie ulica Lwowska łączy się z Poznańską tworząc w ten sposób symboliczny most z Kresów na kresy. 

czwartek, grudnia 9

Lwów לעמבערג Lemberg Львів Львов Leopolis cz.3

Pierwszego poranka słońce rozjaśniło ulicę Pola Wincentego i jak tylko wyszliśmy z bramy nr 7 ujrzeliśmy nr 10.


Od tego momentu zaczęły się trwające przez resztę pobytu w mieście poszukiwania akcentów z przeszłości. Każdy przejaw naszej ekscytacji pacyfikowany był przez lokalnych znajomych.

- Piękny dworzec tu macie - mówię do Marii.
- No wiesz, to jest Architektura przez duże A!
- A wiesz kto go zaprojektował? - pytam. 
- Tak, jakiś Czech!


       Prawda jest jednak taka, że ten „Czech” nazywał się Władysław Sadłowski i był Polakiem. Postanowiliśmy więc, że rozmowy z naszymi gospodarzami dotyczące przeszłości miasta i pochodzenia jego mieszkańców ograniczymy do minimum, (wiedzę tę zawsze można uzupełnić w bibliotece) a skupimy się fotografowaniu.









wtorek, listopada 23

Z kresów na Kresy cz.2 (Wyprawa)

Myśl była gotowa i urodziło się solidne postanowienie ale nie oznaczało to, że podróż odbędzie się natychmiastowo. Na sam wyjazd miałem poczekać jeszcze mniej więcej dwa lata i zanim do niego doszło wydarzyło się coś co zmieniło mój sposób myślenia o Lwowie i Ukrainie. Arenom  tych wydarzeń był Nowy Sad, stolica Wojwodiny.




        Do Międzynarodowej szkoły serbskiego języka, historii i kultury zjechało dużo ludzi z wszystkich kontynentów. Największą jednak grupą etniczną byli Słowianie. Ciekawie, może nawet i trochę symbolicznie porozkładały się role poszczególnych osób. Ja (Polak) dzieliłem pokój z Maxem (Niemiec), który to pokój stał się przyjemną przystanią dla Ukrainek i Rosjan, którzy spędzali u nas niemal każdy wieczór… Oooj, szalone były niektóre wieczory ale nie o szkole będę w tym miejscu się rozpisywał tylko o moim pierwszym kontakcie z młodymi Lwowianami, a dokładniej Lwowiankami.  Wydawało mi się, że skoro jesteśmy młodzi, wykształceni i nie zatruci mentalnością ze starego systemu, zrozumiemy się bez większych komplikacji. Oj naiwności!!! Jak bardzo się pomyliłem. Szturm najróżniejszych konfiguracji rosyjsko-ukraińskich trwał niemal do końca trwania szkoły. Dowiedziałem się od wschodnich koleżanek, że Lwów był od zarania dziejów czysto ukraińskim miastem, że Matejko, Skłodowska czy Kościuszko z Polską nic wspólnego nie mieli i tak generalnie to od zawsze na zachód od Ukraińców Niemcy żyli. Oczywiście niefart mój polegał na tym, że poznałem mało plastyczne charaktery i osoby niewłaściwe do rozmowy o historii. Zaznaczyć muszę też, że z wszystkimi rozmówcami utrzymuję przyjacielskie stosunki i nie ma urazy ani niechęci po żadnej stronie. Co zostało w mojej głowie po zakończeniu szkoły, to pełna determinacja do sprawdzenia Lwowa. Tak jak pociąg z Krakowa do Poznania był miejscem, gdzie zapadła decyzja to Nowy Sad był już katapultą na Kresy.
Z kresów na Kresy najlepiej dostać się pociągiem trasy Szczecin – Przemyśl, zwanym czasem polskim transsyberiakiem bo jest chyba najdłuższą trasą PKP. Po dojechaniu na miejsce zdecydowaliśmy się rozprostować kości i rozgrzać stawy spacerując po starówce Przemyśla (jakaż to perełka na polskiej mapie!!!).


Miniautobusy jeżdżą z dworca do przejścia Medyka – Шегині za kilka złotych a kolejne kilka złotych kosztuje marszutka z granicy do Lwowa. Trochę przystanków po drodze, gdzie niegdzie dziura, która wydawać się może, że niejedno podwozie w samochodzie czy autobusie już wyrwała i jesteśmy na przedmieściach Lwowa, a po kilkunastu minutach przed dworcem głównym.



Misję ugoszczenia Laszków podjęła Ярина, jedna z nowosadzkich koleżanek i wywiązała się z niej fantastycznie. Zakwaterowaliśmy na ulicy Дороша. Przed wojną nazywała się ulicą Pola Wincentego, twórcy polskiej geografii akademickiej. Mieszkanie pod numerem 7 na parterze było bardzo przytulne choć jeden jego element troszkę niepokoił. Był to ogromny piec w narożniku salonu, który powinien był działać na drewno ale był przerobiony na gazowy. Jak się później okazało, system gazowo-drewniany działa w ten sposób od czasów Austrowęgierskich. Dziś każdy Lwowiak jest perfekcyjny w regulacji ciśnienia gazu w piecach na drewno. Moja pierwsza próba uruchomienia go zakończyła się spalonymi brwiami ale już przy następnych opanowałem ten manewr. Spędziliśmy w lokalu na Pola dwie noce. Już pierwszego wieczoru okazało się, że 50 metrów dalej znajdują się kluby nocne, w których bawią się ludzie młodzi z kraju i zagranicy. Pikanterii dodawał lokal mieszczący się między naszym mieszkaniem a klubami – komenda milicji – przed którym stała grupka milicjantów czyhających na nazbyt szczęśliwych i ciut za głośnych turystów. Oczywiście my też wpadliśmy w ich sidła, kiedy to Jacek w chwili uniesienia wypowiedział słowo, które pisze się przez CH i jest całkiem znane na Ukrainie. Okrążeni przez krzyczących, sporych panów w mundurach i o wściekłych oczach stanęliśmy w obliczu nocy w areszcie – taką karę prognozowali nam milicjanci. Po chwili okazało się, że był to swoisty system podbijania stawki i musieliśmy po prostu wspomóc finansowo ukraińskich stróży prawa. Jako, że było ich pięciu wyznaczyli nam kwotę dotacji na $5. Po uregulowaniu należności nie było już krzyków i oczo-grzmotów ale uśmiechy i dobre rady…
Można myśleć różne rzeczy o takim sposobie utrzymywania porządku i spokoju na ulicach ale fakt pozostaje taki, że nie słyszy się w centrum Lwowa paskudnych krzyków, tłuczonych butelek czy innych, jakże znanych w polskich miastach, niemiłych dźwięków. Pierwszy wieczór spędziliśmy w jednym z klubów ciesząc się z całkiem intensywnych przygód pierwszego dnia. Plany na dzień następny były proste – sprawdźmy polskość miasta. 

sobota, listopada 13

Z kresów na Kresy cz.1 (Motywacja)

Kiedyś, nie pamiętam ile lat mogłem mieć, ale na pewno było to w czasie kiedy miałem już w szkole pierwsze lekcje geografii, usłyszałem fragment piosenki Włóczęgi – Tylko we Lwowie. Melodia spodobała mi się i zainteresowała o tyle, że postanowiłem poszukać tego muzykalnego miejsca na mapie Polski. Nie udało się. Idąc na łatwiznę spytałem ojca o Lwów ale nie pamiętam co mi odpowiedział. Ten kilkunastominutowy incydent ze swoim enigmatycznym zakończeniem był jedynym lwowskim akcentem jaki zanotowałem w dzieciństwie. Później długo, długo nic albo prawie nic, aż tu nagle Wrocław, a właściwie Wrocławianie. W pociągu, w pracy, na koncercie czy innej imprezie, od czasu do czasu poznałem jakąś osobę z Wrocławia. Kiedy znajomość wytrzymywała próbę pierwszych minut a jej uczestnicy przemieniali się w towarzyszy podróży, kompanów przy balkonowym papierosie czy kuflu piwa, pojawiały się pytania o miasto, jego mieszkańców i ich korzenie:
„Ja się urodziłem we Wrocławiu ale ojciec z rodzicami przyjechali ze Lwowa.”, „Dziadkowie mieli we Lwowie kamienice ale im zabrali i musieli do Wrocławia przyjechać.”…
W pociągu z Krakowa do Poznania, w przedziale pełnym ludzi kilku pokoleń, zaczęła się energiczna rozmowa o Wrocławiu jako „nowym” Lwowie. Muszę dodać nie wtajemniczonym, że jest (choć coraz mniejsza) jakaś dziwna, niejasna dla mnie antypatia między Wrocławiem a Poznaniem. Jej idealnym odzwierciedleniem był do niedawna stan dróg wylotowych z Poznania na Wrocław i vice versa. Dziś drogi pięknieją i razem z młodymi ludźmi europeizują się, zapominając też o starych niesnaskach…
Wracając do pociągu; jedyne wolne miejsce w przedziale zajęła starsza pani o długich czarnych włosach i bardzo młodych, również czarnych oczach, która dołączyła do nas kilkanaście minut po rozpoczęciu rozmowy i spokojnie siedząc przysłuchiwała się jej. Nagle jedna Wrocławianka w średnim wieku i okularach stanowczo oznajmiła: „Wrocław to moje miasto i dość mam już tych wspomnień kresowych! Moi rodzice są ze Lwowa ale ja nie.”
Pojęcia nie mam dlaczego ale wyskoczyło ze mnie dziwne zdanie, które całkowicie zmieniło atmosferę w naszym przedziale: „Bo widzi Pani, jak tak sobie myślę, ze Wilno to była stolica Litwy od zawsze i to jego ekwiwalentem powinien być Wrocław, a Szczecin jest piękny ale niech sobie go biorą byleby Lwów oddali.”
Nie wiem kogo miałem na myśli jako ich, dlaczego powinien i skąd ten Szczecin, ale nawet nie zdążyłem zebrać się na uzupełnienie czy wyjaśnienie tego twierdzenia, gdy nastąpił kolejny przełomowy moment w naszej dyskusji. Młode oczy starszej pani zrobiły się teraz bardzo duże i zeszklone. Spojrzała na mnie i powiedziała: „Jakie to miłe co Pan mówi… Bo widzi Pan ja jestem ze Lwowa. Jak miałam 12 lat wygonili naszą rodzinę i przyjechaliśmy tu, na ziemie odzyskane i od tego czasu mieszkam we Wrocławiu.”
Wrocławianka w okularach niemal od razu odpaliła: „Przecież Wrocław jest pięknym miastem.” Starsza Pani odpowiedziała: „Tak, jest bardzo pięknym miastem (…) ale nie moim.”
Okazało się, że nie tylko jej oczy były bardzo młode ale też głos, delikatny i łagodny. Brzmiała jak młoda dziewczyna i takiej też miała oczy. Może oczy jej zatrzymały się we Lwowie i zdecydowały, że razem z głosem nie będą się starzeć. Może młodniały na każdą myśl o Lwowie… Po jej ostatnim zdaniu w przedziale zapanowała cisza. Wszystkich ogarnęła zaduma a ja uświadomiłem sobie, że muszę pojechać do Lwowa. 

sobota, listopada 6

Bazary Akki

Bazar po arabsku to souk. W starej Akce są trzy. Główny jest wyjątkowy i bezkonkurencyjny. Przede wszystkim dlatego, że jest prawdziwy. Nie zmienił się za bardzo przez ostatnie kilkaset lat. Zmieniały się nazwy uliczek (dzisiaj główna nazywa się ul. Marco Polo), dobudowywano daszki, budynki, ale jego schemat pozostał.


Przy starym porcie, prowadzącym na Plac Wenecki, przy którym mieści się wejście do bazaru, kupić  można świeże ryby i owoce morza. Po wejściu w główną uliczkę zapach ryb zaczynają zastępować zapachy przypraw, kawy, nargili (fajkopodobnej aparatury do palenia owocowych tytoni), słodyczy i innych arabskich przysmaków. Przebija się przez szum rozmów język arabski. Piękny język. W porównania z sycząco-chropowatym hebrajskim, arabski jest delikatny, płynący spokojnie i melodyjnie. Oczywiście wszystko zależy od charakteru rozmowy i jej uczestników. Nie brzmi on w ustach grubego, arabskiego rybaka, który pali 5 paczek papierosów dziennie i jak oddycha to czekasz kiedy w końcu padnie, tak samo jak u eleganckiej, ciemnookiej Arabki, której spokojny głos jest prawie tak samo głęboki jak jej oczy.



W piątek, główny dzień targowy, kupić można tu wiele rzeczy. Świeże owoce, warzywa, mięso, ryby i inne lokalne specyfiki. Słodycze są elementem najmocniejszym. Baaaardzo słodkie, kolorowe i sycące. Po zjedzeniu tabliczki orzechów z czekoladą w miodzie, przez kilka godzin głód nie przeszkadza. Zakupy najlepiej robić popołudniem, mniej więcej godzinę przez Szabatem. Wyprzedają wtedy wszystko po niższych cenach. Podobnie w sobotę, kiedy to z powodu dużej liczby turystów, kupcy zamawiają więcej towarów niż zwykle a nie zawsze udaje im się wszystkiego pozbyć. Oprócz jedzenia są też inne artykuły. RTV, AGD, sklepy à la wszystko za 10 szekli, stoiska z pamiątkami, biżuterią no i oczywiście odzieżą. 



Obok głównego są jeszcze na starówce Akki dwa bazary, Biały i Czarny, zwany też Tureckim. Jeden oczarowuje tajemniczym, egzotycznym wnętrzem a drugi ciekawą, bliskowschodnią architekturą na zewnątrz. Bazar Turecki zamyka od południowej strony dziedziniec Meczetu Al-Jezzar.




Bazar Biały zaczyna się przy północno-wschodnim narożniku tego dziedzińca i rozciąga się wzdłuż ulicy Salladyna w kierunku wschodnim. 



Obydwa bazary, podobnie jak meczet, pochodzą z drugiej połowy XVIII wieku. Rządził wtedy w tym regionie Ahmed al-Jezzar. Postać to niezwykle interesująca i napiszę o nim więcej innym razem. Teraz muszę zaznaczyć tylko, że większość budynków użyteczności publicznej dzisiejszej starówki pochodzi z okresu rządów Jezzara Pashy (jezzar to po arabsku rzeźnik). O samych bazarach w ich obecnej formie ciężko cokolwiek ciekawego napisać. Turecki w większej części świeci pustkami a stoiska, które działają oferują izraelskie pamiątki. Biały funkcjonuje tylko przy ulicy a w środku usiąść można jedynie w restauracyjkach znajdujących się na początku i na końcu. Prawie całe jego wnętrze to zaplecze sklepików, piekarni i kafejek. Obydwa bazary zastały zmarginalizowane i dziś są to bardziej atrakcje turystyczne niż prawdziwe, kipiące życiem kupieckim miejsca.



Zdjęcia powinny uruchomić wyobraźnię. Pozwolić wypełnić Bazar Biały karawanami arabskimi, które właśnie zjechały do Akki ze wschodu aby sprzedać swoje towary kupcom z Północnej Afryki. Pozwolić zobaczyć w Bazarze Tureckim setki kolorów najróżniejszych tkanin z Persji, Armenii czy też futer z dalekiego Lechistanu…
To co przede wszystkim odróżnia bazar (oryginalnie to słowo perskie) na Bliskim Wschodzie od Środkowo-europejskich rynków czy targów to kolory. Wszystko jest w kolorach ciepłych, czasem gorących. Dodatkowo permanentnie zmieniają się one zależnie od słońca, którego promienie przebijają się tutaj mocniej, tam słabiej, w jednym miejscu wspomaga je piaskowa cegła w innym tłumi drzewo palmowe. Nawet gdy nie chcesz nic kupić, coś ciągnie cię na bazar. Chcesz przez niego tylko przejść, poczuć jego atmosferę…

poniedziałek, października 25

Palestyna cz. 3

Naszym ostatnim, kończącym palestyńską wycieczkę celem było miasto Nablus. Przez Żydów nazywane jest Shechem, jako że ta biblijna osada znajdowała się około dwa kilometry na północ od Nablusu. Rzymianie zrównali z ziemią miasto Shechem podczas powstania żydowskiego w 72 roku. Nieopodal jego ruin wznieśli nowe nazywając je Flavia Neopolis (Nowe Miasto). Nazwę tę skrócili później Arabowie i tak powstała dzisiejsza – Nablus. Znane jest jako główne skupisko Samarytan. Tu znajduje się ich najświętsze miejsce – Góra Gerizim, gdzie według ich religii jest właściwe miejsca dla Arka Przymierza. Wieżą oni, że umiejscowienie jej w Jerozolimie było bezprawne i niegodne. Dzisiaj żyje w Izraelu około 300 – 400 Samarytan.


        Samo miasto jest wyjątkowe. Zaprojektowano je na wzór Damaszku i w czasach Imperium Osmańskiego tak też nazywano – Mały Damaszek. Przez XIX wiecznych podróżników ochrzczone jako „Niekoronowana Królowa Palestyny”. Było jednym z najważniejszych ośrodków miejskich w Imperium. Jego bogactwo płynęło – oprócz lokalizacji na szlaku handlowym łączącym Jerozolimę z Damaszkiem – z Oliwek. Produkowano tu z nich i do dziś produkuje się, wszystko co tylko jest możliwe. Oliwę, mydło, kosmetyki itd. Nablus jest też głównym punktem oporu palestyńskiego przeciw armii izraelskiej. To tu Jasir Arafat nawoływał do walki z żydowskim, „nielegalnym” państwem, a Hasbollah szkolił radykałów na lokalnym uniwersytecie. My jednak za bardzo rozpływaliśmy się nad wspaniałymi bazarami i ich kolorami żeby myśleć o tym wszystkim.


        Pierwszą atrakcją była łaźnia turecka polecona nam przez policjanta w Jerychu. Otwarta w 1624 roku i jedna z dwóch czynnych w mieście (obok łaźni samarytańskiej) Al-Shifa jest najstarszym tego typu obiektem w Palestynie. Tylko w Nablusie są działające łaźnie więc grzechem byłoby z takiej nie skorzystać. Po 45 minutach, w pełni odświeżeni ruszyliśmy labiryntami starówki szukając lokalnej, tradycyjnej strawy. W urokliwej restauracyjce najedliśmy się do syta przepysznymi arabskimi smakołykami i gdy rozkoszując się atmosferą paliliśmy nargilę (wodna fajkę z aromatyzowanym tytoniem), podeszły do nas trzy młode dziewczyny. Zaczęły pytać o nasze wrażenia i czy nam smakowało i skąd jesteśmy itd. Po chwili rozmowy, zaproponowały nam swoje towarzystwo podczas zwiedzania miasta. Przyjęliśmy ofertę i ruszyliśmy. Nasze zwiedzanie skończyło się w domu jednej z nich, gdzie spędziliśmy cały wieczór na rozmowie z jej rodziną. Ta najbliższą i też dalszą. W pewnym momencie siedzieliśmy w pokoju z 16 osobami. Przeżycie było o tyle niesamowite, ze czuliśmy jak bardzo tym ludziom brakuje kontaktu ze światem. Upajali się każdym naszym słowem (wszyscy lepiej lub gorzej mówili po angielsku), każdym opisem wszystkiego co znajduje się poza Autonomią Palestyńską. Nie chodzi tu nawet o Polskę czy Portugalię, ale o miasta w Izraelu, które wszyscy nasi rozmówcy znają tylko nie mogą ich zobaczyć. W takim towarzystwie zakończyliśmy nasz pierwszy dzień w Nablusie. Na atrakcje dnia następnego wybraliśmy Studnię Jakuba i Balate.


         Według biblii Samarytanka miała dać Jezusowi napić się wody ze studni a ten miał powiedzieć jej, że jest Mesjaszem. Dziś nad studnią znajduje się prawosławna świątynia. Oczywiście tę zbudowano na bazylice Krzyżowców, którą z kolei wzniesiono na miejscu kaplicy bizantyjskiej.  Po udaniu się na samo dno i napełnieniu naszych butelek magiczną wodą, uznaliśmy miejsce za zaliczone. Wypiliśmy kawę z opiekunem świątyni i ruszyliśmy dalej. Niemal dokładnie naprzeciw bramy kościoła, na drugiej stronie ulicy, znajduje się wejście do Obozu Balata, naszej ostatniej atrakcji „turystycznej”. Balata to największy obóz dla uchodźców ONZ w Autonomii Palestyńskiej. Szacuje się, ze mieszka w nim 30-60 tyś ludzi. Mieszka to słowo trochę za mocne. Warunki tu są ciężkie i niemal tak surowe, jak podejście mieszkańców do cudzoziemców. Na twarzach dzieci nie ma uśmiechów. Pierwsze co można zauważyć to ich wściekłe i pełne desperacji małe oczka. Nie zaglądają w to miejsce ludzie z miasta, nie wspominając turystów. Nasza wycieczka po Balacie nie trwała za długo. Humory poprawili nam troszkę weseli taksówkarze przy bramie do obozu. Nie wiedzieć dlaczego bardzo zależało im abyśmy ich sfotografowali. Po tej śmiesznej sesji odjechaliśmy.
Tego dnia opuściliśmy Nablus. Przez Jenin i Afule udaliśmy się do Galilei, gdzie skończyliśmy naszą podróż w towarzystwie przyjaciół w Nazarecie.

wtorek, października 19

Palestyna cz. 2









Nasz hotel znajdował się na zachodnich przedmieściach, niedaleko obozu dla uchodźców Aqabat Jabr, około 3 kilometry od ruin starego Jerycha. Kiedy rano próbowaliśmy  się wymeldować gospodarz powiedział, że bez porannej kawy nie ma opcji na opuszczenie hotelu. Oprócz kawy zaproponował transport gdziekolwiek potrzebujemy się dostać. Ofertę oczywiście przyjęliśmy i po wypiciu filiżanki arabskiej (patrz extra-mocnej) kawy ruszyliśmy. Naszym środkiem transportu był biały i całkiem nowy Mercedes W210. Jak tylko wjechaliśmy na drogę dwupasmową na moim czole zaczęły pojawiać się kropelki potu. Gospodarz-kierowca nie wyglądał na kogoś kto się spieszy ale to nie znaczyło, że wypadało mu jechać wolniej niż 120 km/h, oczywiście w mieście. Do tego dodać trzeba, ze przepisy ruchu drogowego w Autonomii Palestyńskiej różnią się troszkę od tych w Europie czy nawet w Izraelu. Samo słowo – przepisy – jest w tym miejscu nadużyciem. Generalnie wyprzedzanie na trzeciego, na progach zwalniających nie należy do rzadkości. Strona, którą należy wyprzedzać, również jest tu prywatną sprawą kierowcy. Po kilkunastu minutach dojechaliśmy pod ruiny starego Jerycha. Nie było czasu, żeby zobaczyć wszystko a oczywiście, zawsze trzeba zostawić coś na następny raz. Zdecydowaliśmy, że nasze przygody skupić się powinny wokół dwóch miejsc: Monastyr Kuszenia i Pałac Hishama.

  
Kiedy w 326 roku Cesarz Konstantyn wysłał swoją matkę, królową Helenę do Ziemi Świętej aby ta znalazła miejsca związane z Chrystusem zdecydowała ona, że góra pod Jerychem jest jednym z nich. Arabska nazwa – Jabal Qurantul – to kopia łacińskiej Mons Quranta, co oznacza góra czterdziestu. Nawiązywać miała do czasu, który Jezus miał spędzić w jaskini a nadali ją Krzyżowcy. Dziś znajduje się tu prawosławny monastyr. Mimo, iż pierwsza budowla sakralna powstać tu miała w VI wieku, dzisiejszą formę nadano budynkowi pod koniec wieku XIX. Wrażenie jakie robi ta dumnie wisząca na środku skarpy świątynia jest trudne do opisania. Wygląda jakby ktoś – jakiś olbrzym czy inny tytan – wbił ją w skałę albo przykleił do niej. Od bramy głównej do kaplicy prowadzi wąski tunel, którego jedna strona to lita skała a druga to ściana monastyru z pomieszczeniami dla duchownych. Kolory obu ścian komponują się. Jakieś 15 metrów przed kaplicą znajduje się grota – najstarsza część monastyru – gdzie od świtu do zmierzchu stoi tłum starszych kobiet, zalanych łzami i odpalających świeczki. Pierwsze co do głowy przychodzi na ich widok to ogromny szacunek dla ich kondycji – codziennie te schody!!!
Z góry łatwiej i przyjemniej się schodzi więc uśmiechnięci ruszyliśmy w kierunku naszej kolejnej atrakcji  – Pałacu Hishama. Znajdował się on jakieś 4 km od nas więc musieliśmy zdecydować jak się tam dostać. Wybraliśmy inną ścieżkę od tej, którą się wspinaliśmy i jak się miało okazać wybór był trafny. Po drodze, przy budce ze świeżo wyciskanymi sokami owocowymi, spotkaliśmy parę policjantów z samochodem. Na pytanie – Jak możemy się dostać do pałacu? – odpowiedzieli – Usiądźcie, odpocznijcie, napijcie się soczku. Krótka rozmowa o nas, o celu naszej wycieczki a po niej zaczęli nam „pomagać”.  Do pałacu najlepiej pojechać taksówką z centrum – mówi starszy policjant w stylu macho – zawieziemy was tam naszym samochodem i znajdziemy wam taksówkę. Gdzie jedziecie jak zwiedzicie Jerycho? Do Nablusu. UUUU, to musicie odwiedzić saunę turecką – mówi z dużym uśmiechem ten sam stylowy policjant. 

Słowa dotrzymali. Przy Tel Es-Sultan wsiedliśmy do taksówki i udaliśmy się w stronę pałacu. Kompleks ten miał być zimową rezydencją dziesiątego kalifa z dynastii Ummayadów (za jej panowania Islam rozlał się niemal na całym Półwyspie Iberyjskim), Hisham’a  ibn Abd al-Malik’a, który rozpoczął budowę w 743 roku. Al-Malik zmarł po kilku miesiącach a jego następca Walid ibn Yazid, też nie dopełnił dzieła przed śmiercią. Pałacu w gruncie rzeczy nigdy nie ukończono. W 747 roku sporą jego część zniszczyło ogromne trzęsienie ziemi. Liczne fragmenty tego co ocalało przeniesiono do muzeum Rokefelera w Jerozolimie na początku XX wieku. Wszystko czego nie zniszczyły kataklizmy i ręka ludzka jest dzisiaj najwspanialszym przykładem architektury Ummayadów w Izraelu/Palestynie.



Na ogromnym dziedzińcu wita nas sześcioramienna gwiazda, którą dzisiaj uważa się za symbol Jerycha. Kilkanaście metrów za nią znajdujemy antyczną, pełną mozaik saunę i inne pomieszczenia, które służyć miały odświeżaniu ciała. Na północno-zachodniej ścianie pałacu znajduje się ogromna łaźnia z szesnastoma kolumnami, której podłogę stanowi ogromna mozaika. Niestety, w celu konserwacji, przykryto ją półmetrową warstwą piasku. Nie możemy więc zobaczyć co kryje na dnie. Możemy natomiast przyjrzeć się mozaice w małym budynku, a dokładnie pokoju gościnnym, mieszczącym się przy narożniku łaźni. Budynek ten jest najważniejszym przystankiem dla zwiedzających pałac. Na podłodze pokoju leży nietknięta przez czas ani żadnego chciwego kolekcjonera mozaika pokazująca scenę wyjątkową dla architektury Islamu. Przedstawianie żywych istot w sztuce (obrazy, mozaiki, rzeźby itd.) jest uważane w tej religii za bałwochwalstwo i surowo karane. Prawdopodobnie reguły te nie były jeszcze sprecyzowane w czasie gdy Islam był w fazie ekspansji. Nie wiemy tego na pewno ale wiemy co mozaika miała symbolizować.

Na drzewie widzimy 15 owoców pomarańczy, z których każdy oznacza państwo pod rządami Sułtana Abd al-Malik’a. Gazele – o nie głównie chodzi – to goście odwiedzający władcę w różnych celach. Te po lewej to dyplomaci, którzy przybyli w pokoju. Mogą przez to relaksować się pod drzewem i zajadać listkami. Gazela po prawej to szpieg przybyły w niecnych zamiarach. Spotyka go słuszna kara, wymierzona przez Lwa – Sułtana. Nie wiemy skąd czerpano inspirację przy tworzeniu tego arcydzieła. Prawdopodobnie wzorowano się na sztuce bizantyjskiej, w której jednak nie często spotykamy taką precyzję. Kawałki mozaiki są tak drobne, ze tworzą wrażenie tkaniny.


Po zwiedzeniu odpoczęliśmy trochę pijąc kawkę z przewodnikiem, którego polecił nam nasz gospodarz-kierowca, słuchając jego opowieści o młodości, utraconych zębach i miłościach.

środa, października 13

Palestyna cz. 1






Zaczęło się mniej więcej o godzinie 19tej. Słońce już zaszło ale było jeszcze trochę widocznie kiedy dojechaliśmy do czerwonych znaków po obu stronach szosy. Jasno i wyraźnie informowały, że Izraelczycy nie mogą jechać dalej gdyż zbliżamy się do granicy Autonomii Palestyńskiej. Tablice rejestracyjne samochodu, który nas tu dowiózł zaczynały się na litery IL. Kierowca powiedział, ze nie może dalej. Zabraliśmy nasze plecaki i ruszyliśmy pieszo w stronę świateł najbliższego miasta – Jerycha. Po kilku minutach, w środku ciemnej pustki gdzie jedynym rozjaśnieniem były lampy przejeżdżających samochodów, zatrzymała się przed nami taksówka. Wesoły taksiarz zapytał czy nie potrzebujemy transportu do Jerycha, który kosztuje 20 szekli. Nasza pozycja nie pozwalała na targowanie się więc ofertę przyjęliśmy. Z wielkimi uśmiechami i nawet nie wyjmując z kieszeni paszportów przejechaliśmy przez posterunek graniczny, poczęstowani jeszcze większymi uśmiechami palestyńskich policjantów, którzy życzyli nam miłej zabawy. Tak przyjęto nas w Palestynie. 
Kilka słów wstępu o Jerychu. To miasto w Judei, we wschodniej części Palestyny, w pobliżu rzeki Jordan. Najniżej położona osada ludzka (258 m.p.p.m) strategicznie ulokowana na granicy ziem uprawnych i pustyni. Miejsce gdzie bujna roślinność wpada na piaskowe wzgórza. Tropikalne lato przerywa łagodna zima. Kiedy ludzie zaczęli zmieniać się z wędrownych konsumentów na osiadłych producentów żywności, to właśnie te wyjątkowo korzystne okoliczności przyrody zatrzymały ich w okolicy Jerycha. Pierwsze mury obronne wzniesiono tu 8000 lat p.n.e. w miejscu które dziś nazywa się Tel Es-Sultan i znajduje przy wiecznym źródle wody, czynnym po dziś dzień. Biblia opisuje je jako „miasto palm”. To tu hebrajskie trąby miały zniszczyć mury miejskie a szatan kusić miał Jezusa, który medytował sobie w jaskini przez 40 dni… 
Wszystkie te kolorowe wizje prysły jak tylko wjechaliśmy. Moje przerażenie balansował jedynie niezdrowy luz N’zingi, mojej kompanki. Widok nie zgadzał się z wyobrażeniami. Brudne i ciemne ulice. Małe zniszczone budynki i jeden wielki, arabski bałagan. Oczywiście nikt nigdy nie mówił, że będzie lekko i pachnąco więc trzeba było się otrząsnąć. Zaczęliśmy razem z taksówkarzem szukać jakiegoś noclegu. Starsi panowie siedzący przed sklepem z tytoniem okazali się nad wyraz pomocni. Jeden z nich, po przeprowadzeniu kilku dość energicznych rozmów przez komórkę, nakierował nas na gościniec swojego przyjaciela. Niedrogo i niedaleko. Tam też się udaliśmy i po wypiciu kawy razem z taksówkarzem i gospodarzem hotelu z ulgą odetchnęliśmy.
Jak tylko odsłoniliśmy firany i wpuściliśmy do pokoju trochę światła zaczęła się właściwa przygoda. Poranny widok z okna zaczarował nas tak, że przez co najmniej 10 minut gapiliśmy się z otwartymi buziami przed siebie. Piękna zieleń palm połączona z czystą bielą budynków, przykryta od góry delikatnym, piaskowym brązem gór, to pierwszy krajobraz miasta. Nie było już tak przerażające. Wystarczyło tylko trochę słońca aby uspokoić mnie i naładować baterię.